Tajemnice życia

Tajemnice bolesne

14 października 2022 0 komentarzy

Piątek. Moje myśli zwykle krążą wokół Krzyża. Staram się być blisko Jezusa. Różnie mi to wychodzi. Częściej jestem Szymonem przymuszonym do pomocy Jezusowi niż Weroniką z sercem na dłoni. Niestety. Piątek jest dla mnie szczególny też ze względu na to, że mój Mąż zmarł w piątek. W tygodniu Miłosierdzia. Tuż po Niedzieli Wielkanocnej. Ale zanim to się stało, była droga. Droga prowadząca do śmierci. 

Modlitwa

Już chyba zawsze  rozważając modlitwę Jezusa w Ogrójcu moje myśli będą płynąć do tamtej kaplicy szpitalnej. Już wiedzieliśmy, że jest guz. Absolutnie nie spodziewaliśmy się tego, co będzie dalej. Mojego Męża czekał zabieg. Jeszcze nie operacja. Niby rutynowy zabieg, choć “grzebanie” w okolicach mózgu nie brzmiało zbyt spokojnie. Modliliśmy się, mój Mąż i ja, w kaplicy szpitalnej. Dokładnie tam, był nasz Ogrójec. “Boże, oddal ode mnie ten kielich”- to była bliższa mi kwestia. “Ale nie moja, lecz Twoja wola niech się dzieje”- dopowiadał odważnie i z zaufaniem mój Mąż. 

Biczowanie i Ukoronowanie

Odkąd zostałam mamą, zaczęłam inaczej patrzeć na Maryję. Trochę zrozumiałam co znaczy patrzeć na cierpienie własnego dziecka. Patrzyłam na maleńkie pokłute ciałko mojego synka leżącego w inkubatorze, odprowadzałam go na OIOM po operacji oczka, patrzyłam jak wybudza się po narkozie. Nie wyobrażam sobie, co musiała czuć Maryja patrząc na poszarpane, zakrwawione ciało Jezusa. Tajemnica, której nie sposób objąć rozumem. I tu właśnie zaczyna się wiara. Po przejściu takiej właśnie granicy końca umysłu.

Droga Krzyżowa

Ta pierwsza modlitwa w szpitalu przed zabiegiem, to był początek, który uruchomił lawinę modlitwy. Pierwszy raz w życiu tak namacalnie odczuwałam jej moc. 

Ta nasza Droga Krzyżowa to było zrujnowanie naszego w miarę poukładanego życia rodzinnego. Kiedy mąż przeszedł docelową operację, musiałam funkcjonować w świecie, który mnie po ludzku przerastał. Kursowanie między szpitalem, a domem, w którym czekało na mnie dwoje, jeszcze wciąż małych, dzieci. Ząbkowanie, bóle brzuszka, nocne wstawanie. Samotne macierzyństwo to jakiś obłęd. Nie tak miało być. Jednoczesne karmienie leżącego już na łóżku Męża i synka przysysającego się do piersi to tylko jeden z obrazków, który został w mojej głowie z tamtego okresu. Opieka nad dziećmi, Mężem przykutym do łóżka, który coraz słabiej słyszał, widział, by w końcu stracić z nim kontakt. Patrzenie jak znika. Jak chłopcy tracą tatę. Samodzielne podejmowanie decyzji. Zajmowanie się sprawami, którymi wcześniej się dzieliliśmy. 

Niosła mnie jednak fala modlitwy, którą często czułam i ogrom dobroci, pomocy od ludzi, także tej finansowej. To wiele z moich barków ściągało. Mimo tego, miewałam momenty graniczne, które doprowadzały mnie do ściany. Tak mi się wydawało. A jednak szłam dalej. Właśnie w tych momentach rodziła się moja wiara. Za tym murem. Spotykałam tam Boga, który jest blisko. Szedł ze mną. A może nawet mnie niósł, bo ja sama nie miałam już sił? Chyba, że zatrzymywałam się i nie chciałam iść dalej. Upadałam po prostu. Jak Jezus. To On pokazał mi, że bez upadków nie da się przejść Drogi Krzyżowej.

Śmierć

W końcu przyszła ona. W nocy. Spokojna, ale bezwzględna. Bez odwrotu. Śmierć. Ostatni oddech i ciało zastygło. Wyzionął ducha. Mój Mąż. A kiedyś Jezus. Skończyło się. Wykonało. Nie dokonał się cud, o który przecież tyle osób się modliło. Nie było uzdrowienia. Przyszła zwyczajna śmierć. Koniec i początek.

Nie można było się tu zatrzymać. Wiedziałam o tym od samego początku, od tej naszej ogrójcowej modlitwy, a nawet wcześniej. Mimo tego obawiałam się czy będę tak umiała. Czy zobaczę tą śmierć w perspektywie Zmartwychwstania? Nowego początku? Czy może będzie ona dla mnie końcem?

Kasia Kuricka

Komentarze: 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *