Wychowawcze dylematy Mamy
Coraz częściej w moim życiu żony i mamy, szczególnie kiedy mierzę się z własną słabością, bezradnością, wraca do mnie prosta myśl:
nie dasz, czego nie masz!
Kolejne dni życia stają się nieustanną lekcją przyjmowania. Rozmawiając często z zaprzyjaźnionymi żonami, mamami mam wrażenie, że sprowadzamy miłość do „dawania”, wręcz wydaje nam się, że na tym polega chrześcijaństwo. Chcemy troszczyć się o nasze rodziny, dom – perfekcyjnie. I bardzo często zderzymy się ze ścianą: zmęczenia, braku cierpliwości, porażek, bezradności – wydaje nam się że nie starcza nam miłości. Bardzo mocno ostatnio myślę o prostych, konkretnych słowach mojego Spowiednika:
Miłość to jest relacja: dawanie – przyjmowanie. Żeby ta relacja była, nie można tylko dawać albo tylko brać.
Często wcale nie jest to dla nas łatwe. Bezinteresowne przyjmowanie daru, by samemu być darem, wymaga pokory. Czasami paradoksalnie pozostając w pozycji ciągłego „dawcy” możemy mieć złudne poczucie kontroli. By przyjąć dar, potrzebujemy tę kontrolę puścić – mieć puste ręce.
Czasem dzielimy się ze znajomymi mamami naszymi dylematami dotyczącymi wychowania. Jednym z częstszych tematów dyskusji są nasze sposoby reagowania, gdy dzieci popełnią błąd, przekroczą granice, kary, konsekwencje. Ilu autorów książek o wychowaniu, tyle teorii, pomysłów na dyscyplinę, motywowanie. Podczas tegorocznego Tygodnia Tak na Serio, bardzo poruszyła mnie myśl jednego z prelegentów: o. Wojciecha Żmudzińskiego sj. Podczas wykładu na temat wychowania dzieci do relacji z Panem Bogiem (dostęp: TUTAJ). Ojciec Wojciech proponował, by gdy dziecko musi ponieść konsekwencję swoich czynów, np. wykonać jakąś dodatkową pracę, być w tym z nim, wręcz zrobić to razem. Czy nie tak postępuje z nami Pan Bóg? Dopuszcza konsekwencje naszych wolnych wyborów, ale jest przy nas cały czas obecny, nie zabiera swojej miłości, a nawet wtedy doświadczamy jej może jeszcze namacalniej, gdy się gubimy, popełniamy błędy. Bardzo lubię termin „Boża pedagogia”. Kiedy mam dylemat wychowawczy, w pierwszej kolejności, zamiast sięgać po kolejną książkę, zastanawiam się:
jak w podobnych sytuacjach Pan Bóg wychowuje mnie?
I pierwsze co przychodzi mi do głowy, to Jego niepojęte Miłosierdzie. Kilka dni temu, w Ewangelii z dnia, Piotr pytał Pana Jezusa: „Panie, ile razy mam przebaczać, jeśli mój brat zawini względem mnie? Czy aż siedem razy?” I słyszy odpowiedź, a wraz z nim każdy z nas: ” Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy”. Do takiej postawy w naszym codziennym życiu zaprasza nas Pan Bóg. Nasze metody wychowawcze będą zależały od tego, jaki cel sobie stawiamy. Jeśli naszym celem, jako rodziców, jest wychowanie dziecka do relacji z Panem Bogiem, to nie wystarczą puste słowa, bo nasze gesty, codzienne postępowanie, nasza relacja z dziećmi, ma ogromny wpływ na to, jaki obraz Pana Boga będą miały. Tylko czy to w ogóle jest możliwe? Jak naszym dzieciom, cytując jeden z rozdziałów książki o. Żmudzińskiego pt. „Rodzice dodający skrzydeł”, „pokazywać miłość Boga”. Nie słowami, ale codziennym życiem. Jeśli pragnę, by w naszych relacjach dzieci poznawały Pana Boga, najpierw potrzebuję odpowiedzieć sobie:
jaki jest Miłosierny Bóg, w którego sama wierzę?
Jak objawia się Jego nieskończone Miłosierdzie? Czy jest to Bóg, który kocha mnie bezwarunkowo? Bóg bliski, który jest ze mną w każdej codziennej sytuacji? Bóg, który podnosi? Przy którym mogę być sobą, który akceptuje mnie ze wszystkimi moimi uczuciami, przeżyciami? Bóg, który jest ze mną w moich porażkach, słabościach? Bóg, który chce mojego rozwoju, życia w pełni? Który przebacza nieskończoną ilość razy? Bóg, który z miłości stawia granice, by mnie chronić? Bóg, który dopuszcza konsekwencje moich wyborów, bo szanuje moją wolność, pozwala bym się na nich uczyła i zawsze mogła do Niego wrócić, gdy się oddalam? Mocny i łagodny, który nie złamie trzciny nadłamanej? Bóg cierpliwy, miłośnik procesu? Bóg, który cały czas podtrzymuje relację, nawet gdy ja ją zrywam? Bóg który dodaje mi odwagi? Czy może Bóg, który ma ciche dni? Bóg sędzia, który na każdym kroku czyha na mój błąd i wymierza karę? Bóg księgowy, który na każdym kroku rozlicza mnie z niewykonanych zadań, wylicza moje błędy, kontroluje na każdym kroku. Który zabiera swoją miłość, gdy się pogubię i wraca z nią dopiero, gdy się poprawię? A może Bóg osiągnięć, którego na każdym kroku muszę zadowalać, dorastać do jego oczekiwań? Różne doświadczenia życiowe, najczęściej z naszego dzieciństwa, wpływają na nasz obraz Pana Boga, który potem, często nieświadomie, przekazujemy naszym dzieciom. A jednak Pan Bóg, w swoim ogromnym zaufaniu do nas, mówi:
Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny.
(Łk 6, 36)
I tu wracam do początku. Czy to w ogóle jest możliwe? By się czymś dzielić, by moje serce, moje spojrzenie, moje dłonie stawały się coraz bardziej miłosierne. Potrzebuję sama najpierw przyjąć, doświadczyć Miłosierdzia. Ale to wymaga ogromnej pokory, czyli stanięcia w prawdzie o sobie samej, zarówno o moich słabościach, grzechach jak też moich talentach, potencjale, który we mnie jest, który jest od Pana Boga. Często się przed tym bronimy, różne nasze ludzkie doświadczenia, mechanizmy obronne sprawiają, że zamykamy różne przestrzenie w nas przed Panem Bogiem, nie pozwalamy by On przemieniał je swoim Miłosierdziem. Z własnego doświadczenia wierzę, że im bardziej stajemy w prawdzie przed Panem Bogiem ze wszystkim co w nas jest, z dziecięcą ufnością, dzielimy z Nim naszą radość, wdzięczność, tupiemy gdy czujemy złość, opłakujemy smutki, oddajemy nasze grzechy, im bardziej sami doświadczamy Jego nieskończonej cierpliwości, przebaczenia i miłującej obecności, tym bardziej uczymy sie kochać taką miłością nasze dzieci. Warto każdego dnia zatrzymać się i zapytać:
Jak dziś obdarował mnie Pan Bóg?
Czy przyjęłam z wdzięcznością to co mi dał w Słowie, modlitwie, Eucharystii, sakramentach, drugim człowieku, we mnie samej? Jak okazał mi swoje miłosierdzie, cierpliwość, przebaczenie, bezwarunkową miłość, troskę? Świetnym miejscem do tego może być ignacjański rachunek sumienia, który zaczyna się od podziękowania Bogu za otrzymane dobrodziejstwa. Wierzę, że każdego dnia uczymy się odkrywać ten Boży obraz, który, mocą Chrztu Świętego jest w nas. Ostatnio bardzo lubię biblijny obraz perły z Ewangelii św. Mateusza 13, 45 – 46. W książce „Droga pokory”, autorzy (A. Grün i M. Dufner) pięknie interpretują ten fragment:
Perła jest obrazem Jezusa w nas samych. Wyrasta ona z ran małża. Tak więc odkryjemy w sobie skarb, jeśli dotkniemy naszych ran. Tam, gdzie wyczerpują się nasze możliwości, gdzie nie pozostaje nam już nic innego jak poddanie się, tam właśnie może narodzić się nasz związek z Jezusem, ponieważ tam właśnie będziemy całkowicie zdani na Niego.
Komentarze: 0