Uroki rodzinnych wakacji
Od ponad miesiąca jesteśmy w drodze. Za nami starożytne miasta, wykute w skałach klasztory, niebosiężne góry, błotne wulkany i niezmierzone stepy. Taka podróż pociąga jednak za sobą również koszta. Upał, pragnienie, często głód (w drodze posiłki jemy, kiedy akurat jest okazja, a ta często nadarza się rzadziej niż życzyłyby sobie tego nasze żołądki ?), codzienne poszukiwanie noclegu, rozbijanie i zwijanie obozu są fizycznie wyczerpujące. Toteż myśl, że najbliższy tydzień spędzimy na jednym kempingu, w bliskości morza, gruzińskiej, „domowej” knajpki i naszych książek cieszy nas niewypowiedzianie.
Nadmorską sielankę, po wstępnej kąpieli w morzu, rozpoczynamy rodzinnym praniem. Przez ostatnie dwa tygodnie nie było okazji do żadnej przepierki. Nazbieraliśmy dość brudnych ubrań, by zapełnić co najmniej trzy pralki. Problem jest czysto teoretyczny, ponieważ dysponujemy tylko miską ?. Zasiadają przy niej zgodnie dzieci, które zajmują się praniem zasadniczym, Michał dokonuje pod prysznicem wstępnego płukania, ja zaś wieńczę dzieło płukaniem ostatecznym. System ten działa nad wyraz sprawnie i po około półtorej godzinie pranie suszy się na rozwieszonych wokół namiotu sznurkach. Temperatura w granicach 30 stopni pozwala mieć nadzieję, że wieczorem będziemy mieć zapas czystych ubrań. Ha, nie uwzględniliśmy jednak czynnika wilgotności, która tu oscyluje w okolicach 90%. Taa, tropikalny klimat, dzięki któremu rosną tu bambusy, fikusy, palmy i bananowce ma swoje minusy. Po dwóch dniach pranie wciąż jest wilgotne. Po czterech takoż. Wygląda na to, że osiągnęliśmy maksymalną w tych warunkach „suchość” .
Kolejne dni płyną ustalonym, spokojnym rytmem: wysypiamy się do ósmej, wskakujemy w kostiumy i zaczynamy dzień poranną kąpielą w morzu. O tej porze tafla wody jest gładka jak na jeziorze. Pokonujemy dystans około 200 metrów i wracamy na leniwe śniadanko. To jeden z przyjemniejszych momentów dnia. Menu mamy urozmaicone: a to jajecznica, a to naleśniki…. Taki komfort umożliwia nam nasza turystyczna, kompaktowa kuchenka – oryginalne dzieło Michała. Zawieszana na tylnych drzwiach Pajero, aby gotujący nie musiał się schylać, to de facto kuchnia w miniaturze. Ma dwa palniki, a poza tym miejsce na wszystkie talerze, patelnie, garnczki i podstawowe produkty. To efekt naszych wieloletnich turystycznych doświadczeń i pomysłowości Michała. Błyskawicznie rozstawiana również w trasie, na 15 minutowym postoju pozwala delektować się gorącą herbatą. To drugi, po gorącym prysznicu, z naszych trzech tegorocznych patentów turystycznych. Trzecią nowością jest sprężarkowa lodówka, która utrzymuje temperaturę niezależnie od temperatury otoczenia i pobiera minimalną ilość prądu. Dzięki niej możemy zrobić zaopatrzenie w dowolnym momencie, by potem w dzikich ostępach cieszyć się zimnym piwem i grillem ?
Po śniadanku zbieramy się niespiesznie nad morze. Parasol od słońca, dwie maty, arbuz, no i obowiązkowo lektury. Czasem wieczorny grill na ognisku nad morzem.Tak regenerujemy się po intensywnych dniach podróży ?
Po niedzielnej mszy w Batumi, udajemy się na wieczorny spacer nadmorskim deptakiem otoczonym palmami. Atmosfera jest tu piknikowa, nawet panie muzułmanki bawią się świetnie na wypożyczonych rowerach. My degustujemy lody z .. wina. Do wyboru smaki: czerwone wytrawne, czerwone słodkie lub mix. Ludzka pomysłowość nie zna granic, ciekawe co jeszcze można zrobić z wina ?. Generalnie Batumi robi na nas przyjeme wrażenie. Dużo tu nowoczesnych budowli (jak w Tbilisi), jest czysto i dzięki nadmorskim palmom i bambusom – egzotycznie.
Przy okazji jazdy do kanionu Martvili odwiedzamy plażę Magnetiti w Ureti. Nazwa bierze się od czarnego piasku, który ponoć ma szczególne właściwości. – Czy rzeczywiście? – zastanawiamy się sceptycznie. Na plaży, mimo że już jest po 19.00, nadal kłębi się dziki tłum plażowiczów, czarnego piasku spod ludzkich ciał niemal nie widać. Jednak udaje nam się pobrać próbkę do dalszych badań ? Jako prowizoryczne naczynko służy nam pokrowiec na multitoola Marcina. I od razu po powrocie na kemping okazuje się, że coś w tym piasku jest. Chcemy go przesypać do słoika, jednak on nie wylatuje… okazuje się, że przywarł od metalowych zatrzasków pokrowca. Pierwszy eksperyment wyszedł nam całkiem przypadkiem, jak to często bywa z wielkimi odkryciami ?
Tymczasem na plaży dzieci oddają się radosnej twórczości w bambusie. Przy pomocy piłki do metalu i multitoola tworzą podstawki na telefony, kubeczki na ołówki i inne przybory szkolne. Materiału tu pod dostatkiem, a kreatywność dzieci, wspomagana pomysłami z internetu, nie ma końca.
My natomiast robimy co w naszej mocy, by nie kupić tyle wina ile chcieliby nam sprzedać okoliczni sklepikarze. Zwłaszcza jeden z nich okazuje się szczególnie uparty. Za każdym razem, gdy kupujemy u niego warzywa, on – między papryką a bakłażanem – przekonuje nas do zakupu wina. W końcu, przy kolejnych zakupach, ulegamy i udajemy się na degustację. Po pierwszych trzech próbkach mamy swój typ i decydujemy się na butelkę numer dwa. Jednak powstrzymuje nas kategoryczny gest ręki i krótkie – Jeszcze nie skończyłem -. Ok, degustujemy i wybieramy dalej… i dalej… i dalej… . Stanowcze – „Jeszcze nie skończyłem”- słyszymy jeszcze dobre kilka razy. W obawie o własne zdrowie podejmujemy ostateczną decyzję. Pan jest nad wyraz rozczarowany, że kończymy taką fajną zabawę, moment jednak jest ku temu najwyższy ?
Tydzień plażowania szybko mija. Przed wyjazdem chcielibyśmy jeszcze zobaczyć „herbaciane pola Batumi”. Zagadujemy sympatycznego gospodarza, gdzie można namierzyć tę botaniczną ciekawostkę. Zafrasowany człowiek wyjaśnia, że ”czaj” rośnie tu, a i owszem, jednak nie w stronę Turcji, dokąd się udajemy. Pocieszająco mówi – Takie tam, zwykłe krzaczki… – Lepiej zerwijcie sobie gałązki liści laurowych. – Eeee … ??? Czy aby dobrze rozumiemy? Okazuje się, że jak najbardziej. Kiedy zwijamy namiot, przychodzi do nas i zrywa listek z drzewka, pod którym tydzień stał nasz namiot. Rozciera ziele w dłoni i zapach nie pozostawia wątpliwości. To prawdziwe liście laurowe. Pan wyjaśnia nam, do czego można ich używać. – Wiemy, wiemy – przecież znamy to ziele, tylko że u nas kupuje je się w sklepie. – Nie trza kupować – teraz już całą gębą śmieje się gospodarz – narwijcie sobie 🙂
To ostatnie momenty w Gruzji. Pajero zapakowany, po naszym obozowisku nie pozostało ani śladu. Serdecznie żegnamy się z naszymi gospodarzami i ruszamy w stronę domu, czyli póki co w stronę granicy z Turcją.
Komentarze: 0