Slalom, beztroska i brak prądu
Na gruzińskich drogach trzeba uważać jeszcze bardziej (o ile to możliwe) niż na tureckich. Pierwszym zagrożeniem są kierowcy. Najwyraźniej wolna natura Gruzinów nie znosi ograniczeń. Jazda po ciemku bez świateł, wyprzedzanie na trzeciego, na zakrętach, oraz na pasach dla pieszych jest tu w zasadzie normą.
Drugim zagrożeniem jest bydło i drobniejszy inwentarz domowy. Szczęśliwe te zwierzęta nie wiedzą co znaczy niewola, uwiązanie, bądź choćby bystre oko pasterza. Snują się swobodnie wzdłuż drogi, bez pośpiechu przekraczając ją, gdy po drugiej stronie trawa zda się bardziej zielona. Gruzińscy kierowcy wykonują między nimi malowniczy slalom, nie zmniejszając prędkości. My, nieświadomi panujących tu obyczajów, próbujemy klaksonem skłonić sympatyczne zawalidrogi, by przeszły na pobocze. Pełne wyrzutu, łzawe łypnięcie. Krowi wzrok jest aż nadto wymowny. Ok, sorki. Odtąd za przykładem miejscowych lawirujemy między krowami, prosiętami, a nawet końmi.
Pierwszy szok mija. Teraz sprawia nam wręcz przyjemność obserwowanie w jak sielskich warunkach żyją tu zwierzęta: szczęśliwe, wyluzowane, beztroskie i, ku naszemu zdumieniu, bardzo czyste. Gruzja okazuje się być przyjazna dla wszelkich żywych stworzeń.
Droga pnie się w górę, morze zostaje daleko za nami, a nasz wzrok przykuwają majestatyczne góry Swanetii. W tym niedostępnym regionie przez stulecia kształtowała się w izolacji kultura Swanów. Intrygują nas baszty obronne niemal przy każdym domu. Powstawały one z powodu praktykowania krwawej zemsty rodowej, a także dla obrony przed wrogiem. Do Mestii, stolicy regionu, dojeżdżamy późnym popołudniem i rozbijamy się nad nią, na dziko, na polanie w górach z przepięknym widokiem na Uszbę (4710 m.npm) – jeden ze szczytów Kaukazu. Ognisko dogasa, zasypujemy w popiele ziemniaki i w tych pięknych okolicznościach przyrody idziemy spać. W nocy od czasu do czasu budzą nas odgłosy burzy, rano kojący szmer deszczu pozwala docenić przytulne schronienie, jakie daje namiot. Tym bardziej, że po nocnym deszczu termometr wskazuje 11 stopni. Jesteśmy w górach, bez dwóch zdań.
W dzień podziwiamy z bliska Mestię, jej baszty, knajpki, widoki. Cały ten region wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Napawamy się atmosferą, a wieczorem przestawiamy się do Ushguli, najwyżej położonej miejscowości w tych górach (2100 m.npm.) Wieczorny spacer pozwala nam odkryć uroczy kościółek z X wieku. Gruzja przyjęła chrześcijaństwo na początku IV wieku…
Jesteśmy nieźle przemoczeni po poprzedniej nocy, więc tym razem decydujemy się na kwaterę. Burza, która szaleje całą noc, potwierdza słuszność decyzji o spaniu pod dachem. Rano deszcz ustaje, dobywamy z głębin boksa górskie buty, ochraniacze i kurtki przeciwdeszczowe. Aura całkowicie odmienna niż dwa dni wcześniej nad morzem. Jest może 16 stopni. Naszym celem jest lodowiec Shkhara, oddalony o 10 km od naszej miejscówki. Chmury i mgły się podnoszą, ukazując przecudne widoki. Jeden fakt mąci przyjemność wędrówki. Na 6 godzinną wyprawę mamy tylko po jednym snickersie na głowę. To wynik nieporozumienia przy pakowaniu. Fakt ten wychodzi na jaw dopiero w trasie i miny nam nieco rzedną, jednak na krótko. Okazuje się, że w małym batoniku drzemie wielka moc i zmęczeni acz szczęśliwi docieramy pod lodowiec, a potem już siłą rozpędu, do naszej kwatery. We wsi mija nas kilku chłopców galopujących na niewielkich konikach. Zabawę mają przednią. Widać, że w siodle czują się jak ryba w wodzie. Nie mają wielu zdobyczy cywilizacji, prąd tu raczej bywa niż jest (w czasie naszej dwudniowej bytności nie udało nam się naładować telefonów), jednak nie wyglądają na nieszczęśliwych.
Na kwaterze elektryczności wciąż brak. Gospodyni na butli z gazem przygotowuje kolację dla kolejnych gości. Nawet gdy prąd jest, przy 100 watowej żarówce ledwie co widać. Życie tu nie rozpieszcza, ale górale to ludzie twardzi, zahartowani.
Następnego dnia leje jak z cebra cały dzień. To dzień przeznaczony na off-roadową jazdę po górach. 70-kilometrową trasę GPS ocenia na 3,5 godziny. Rzeczywistość okazuje się bardziej brutalna. Brniemy i pełzniemy w górę i w dół w ślimaczym tempie. W licznych kałużach mogą kryć się podstępne kamienie, toteż do każdej wodnej pułapki podchodzimy z respektem. Jednak największa przygoda jeszcze przed nami. Jedziemy wąską, szutrową drogą po skalnej półce. Z lewej strony przepaść, na dnie której wije się rwąca, błotnista rzeka. Nad nami, po prawej wznosi się stroma góra, z której w pewnym momencie zaczyna spływać błotna lawina.
Zatrzymujemy samochód w odległości kilku metrów i z niedowierzaniem obserwujemy jak w przeciągu sekund nasza droga przestaje istnieć. Spora jej część obsunęła się do rzeki, a reszta jest zasypywana przez spływające stopniowo błoto z kamieniami. To jedyna droga przez te góry. Już niemal je pokonaliśmy, a teraz wygląda, że trzeba będzie wracać tą samą, katorżniczą drogą. Na szczęście za zakrętem pracuje koparka. Odkopuje inny fragment zasypanej drogi. To pierwszy znak życia po kilku godzinach przebijania się przez dzikie tereny.
Michał, tonąc po kolana w błocku, w strugach lodowatego deszczu (na dworze 8C) idzie po ratunek. Kierowca koparki, dowiedziawszy się o naszych perypetiach, podjeżdża do naszej pułapki i zadziwiająco sprawnie zaczyna działać. Jego pracy towarzyszy nasza, niezwykle żarliwa modlitwa. Uff…, nie wierzymy własnym oczom, ale z grzęzawiska udaje się wyrzeźbić nową drogę. Ruszamy tuż za oddalającą się koparką, by nie odgrodziło nas wciąż lejące się błocko. Bezpieczni na mniej więcej twardej drodze, zaczynamy się zastanawiać nad podróżą koparką… Gdyby tylko rozwijała nieco większą prędkość na autostradzie… Żółty pojazd na gąsienicach chwilowo wydaje się nam rozwiązaniem idealnym 🙂
Komentarze: 0