Prawie jak w domu ;)
Silnik samochodu pracuje rytmicznie. Przez najbliższe dni Pajero będzie naszym domem. Jego wnętrze zostało dostosowane, by uprzyjemnić długą podróż. Miejsca na kubeczki, dorobione półeczki, na które odkładamy czytane aktualnie książki i podręczne mapy. Przednie fotele rozkładają się na płasko, łącząc się z tylną kanapą, co w nocy daje komfortowe spanie dla dwóch osób. Dwie pozostałe śpią w nocy w namiocie na dachu. Na tej niewielkiej przestrzeni w podróży toczy się całe nasze życie.
Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, mijamy kopalnie marmuru, groteskowo pocięte góry: ucięte w połowie bądź pocięte przez koparki w nienaturalne, symetryczne szlaczki. Okolica się zmienia, teraz jedziemy przez ogromne pola zbóż. Wyprzedzamy przeładowane ciężarówki wypełnione kostkami słomy lub workami z ziarnem. Aż dziw, że się nie przewrócą. Nie wyglądają stabilnie, a biorąc pod uwagę wiejący z przodu mocny wiatr to cud, że w ogóle jadą. Po jakimś czasie widzimy jedną leżącą w rowie. Zdziwienie budzi, że tylko jedną. Teren robi się coraz bardziej górzysty, coraz częściej przełykamy ślinę, by odetkać zatkane przez zmianę wysokości uszy. Nocujemy na stacji na niemal 2000 metrów n.p.m. To pierwszy raz, kiedy w nocy, mimo naszych śpiworów jest nam zimno. Rano, zmarznięci, szybko zamieniamy nasze nocne schronienie ponownie w samochód terenowy. Poranna modlitwa, święty Krzysztof ma nas w swojej opiece. Teraz możemy się oddać kontemplowaniu cudnych widoków. Góry, które wieczorem anonsowały nam tylko zatkane uszy, teraz odsłaniają przed nami cały swój majestat. Pora na śniadanie, zjeżdżamy z autostrady. Na wysokości 1990 metrów n.p.m. herbata nie zaparza się może idealnie, jednak przepiękna panorama gór jaka się przed nami roztacza, warta jest większych wyrzeczeń.
Ruszamy dalej. Pasieki w dolinach zwiastują obecność człowieka w tym miejscu, zdawałoby się, zapomnianym przez Boga i ludzi. I faktycznie. Na jednej z przełęczy niewielkie stoisko przyciąga naszą uwagę. Nabywamy dwa słoiki miodu w kolorze jasnego i ciemnego bursztynu. Transakcję przypieczętowujemy wypitą wraz ze sprzedawcą herbatą. Krótka pogawędka i już wiemy co warto jeszcze w tej okolicy zobaczyć. Jednak to, ewentualnie, w drodze powrotnej. Teraz nie możemy już doczekać się Gruzji.
Jest sobota, późne popołudnie. Zjadamy nasz ostatni posiłek w Turcji. Świetna knajpka, w której przykażdym stoliku stoi grill, na którym klient wedle gustu przysmaża sobie wybrane uprzednio u rzeźnika mięsko. Marcinowi ta opcja wyraźnie przypada do gustu, my posilamy się pide (rodzaj tureckiej pizzy) zakupioną tuż obok.
Nikomu nie przeszkadza, że wnosimy „swoje” jedzenie, wręcz dostajemy dodatkowe talerzyki.
Na granicy stawiamy się około 19.00. Kolejka niewielka, nic nie zwiastuje czterogodzinnego oczekiwania. Niestety. Zmrok zapada, a my poruszamy się średnio dwa metry na godzinę. Kiedy znajdujemy się po stronie gruzińskiej jest niemal północ. Mimo późnej pory na ulicach panuje ruch. Jesteśmy w innym świecie. Zniknęły czadory, otaczają nas ubrane w szorty i sukienki panie. Miejsce meczetów zajęły kościoły. Dookoła nas ludzie o rysach zdecydowania bardziej europejskich niż w Turcji. Mimo że posuwamy się wciąż na wschód, nagle czujemy się niemal jak w domu. Niemal – napisy w pięknym gruzińskim języku są dla nas równie egzotyczne jak niedawno cyrylica dla naszych dzieci. Wyglądają jak dekoracyjny ornament.
Jesteśmy wyczerpani. Mieliśmy w planie nocleg na dzikiej plaży obok Batumi, jednak w egipskich ciemnościach nic nie widać. Humory robią się wisielcze, jedynie Michał, nasza opoka, nie poddaje się minorowym nastrojom. Po kilku nieudanych próbach zjechania na plażę, decydujemy się na nocleg na pustym parkingu. Rano okazuje się, że to wyjście z Ogrodu Botanicznego. Wszyscy wokół bardzo serdeczni. Panowie ochroniarze pytają czy nie możemy ich poratować, bowiem padł im akumulator. Niestety nie mamy kabli. Nie szkodzi, poradzą sobie – już zadzwonili po pomoc.
Za dnia plaży szuka się o wiele przyjemniej. Co prawda popełniamy kilka omyłek, w którymśmomencie wjeżdżamy pewnej przemiłej pani do ogródka. W ciasnym obejściu, między bananowcem a cytrusem, udaje się nam zawrócić i za wskazówkami gospodyni w końcu docieramy na plażę, na półdziki kemping w środku dżungli.
Nad nami kołyszą się ogromne fikusy, bambusy, orzechowce, dziko rosnące palmy i bananowce. A wszystko to gęsto przeplatane wszędobylskimi lianami. Przemili Gruzini w pięknym rosyjskim języku zapraszają na swój bardzo prosty, ale gościnny kemping. Open-air prysznic i wygódka to w zasadzie wszystko czym dysponuje nasza nowa miejscówka, ale gościnność i serdeczność gospodarzy podbija nasze serca. Znakomicie posługują się językiem rosyjskim, co bardzo ułatwia nam komunikację. Na miejscu jest też mini-knajpka, gdzie przygotowywane są dania kuchni gruzińskiej z własnych, domowych produktów, sery z własnej domowej krowy i szaszłyki z domowej świni. To idealne miejsce na kilkudniowy wypoczynek.
Nasze zmęczone dwudniową podróżą ciała unoszą się swobodnie w ciepłych falach Morza Czarnego. Plaża kamienista, kamyki mienią się wszystkimi kolorami tęczy. W radosnych nastrojach jedziemy na mszę świętą do Batumi, odprawianą w języku gruzińskim. Nie rozumiemy ani słowa, tym razem przydaje się nam Oremus. Śpiewniki w języku gruzińskim, rozłożone na ławkach zapraszają do czynnego udziału we mszy świętej, jednak napotykamy na barierę nie tylko języka, ale już samego alfabetu. W kościele dołącza do nas para znajomych, z którymi przez następne dwa tygodnie będziemy terenowo poznawać Gruzję. W dwa samochody wracamy na nasz kemping. Kolacja z domowych produktów: chinkali (gruzińskie pierogi z mięsem), ryba, pieczony bakłażan, szaszłyk (hura, mają tu wieprzowinę!) i oczywiście nieodłączne wino – w tym doborowym towarzystwie kończymy wieczór. Nasi gospodarze dbają o to, by niczego nam nie brakowało. Co chwila podkreślają, jak lubią i szanują Polaków. Wraz z ilością wypitego wina wzrasta ich wylewność. – „Bracia, siostry – my dla was wszystko” – słyszymy – „wasz prezydent…” – głos rwie się ze wzruszenia. Zasługi prezydenta Kaczyńskiego dla Gruzji zapisały się nie tylko w historii, ale i w sercach Gruzinów.
Poniedziałek to dzień regeneracji. Morze spokojne, można w nim pływać jak w jeziorze. W którymś momencie, 20 metrów od brzegu pojawia się grupa delfinów. Sielanka. Na naszym kempingu wszystko zrobione jest z bambusa, począwszy od płotka a skończywszy na mostku. Taki bambus byłby idealny jako podpórki do naszego daszku z siatki zacieniającej. W dżunglę wyrusza ekspedycja poszukiwawcza. Udaje nam się namierzyć bambusowy pierzasty zagajnik. Piłki idą w ruch i już po chwili dysponujemy całkiem przyzwoitą kolekcją różnej grubości bambusów.
Podparta nimi siatka rzuca przyjazny cień. Tak leniwie mija nam drugi dzień pobytu na kempingu. Rano żegnamy się z przemiłymi gospodarzami i ruszamy na podbój Gruzji. Przed nami Swanetia i jej przepiękne góry.
Komentarze: 0