Rodzina na wakacjach

Pieczątki, prawie milion schodów i księża

16 września 2020 0 komentarzy

Od początku pielgrzymki towarzyszyły nam różne znaki. Co jakiś czas po drodze spotykaliśmy żółte muszle, albo strzałki wskazujące drogę, którą należało iść. Oczywiście my szliśmy odwrotnie – pod prąd ;P Zacznijmy jednak od tego, że każdy pielgrzym na Szlaku Jakubowym może powiesić sobie muszlę, czy to na szyi, czy przywiązać do plecaka, jako znak rozpoznawczy na pielgrzymim szlaku. Jak kto woli. My takich muszli nie mieliśmy. Dziadzio miał swoją z poprzednich pielgrzymek. Kiedyś dawno  dawno temu przywiózł nam taką jedną jako pamiątkę z pierwszego przejścia szlaku do Santiago de Compostella, ale gdzieś zaginęła i nie mogliśmy jej znaleźć. Zatem na początku pielgrzymki z pomocą przyszła Bunia. Znalazła u siebie w domu 3 muszle i w środku nocy malowała na nich czerwony krzyż – znak św. Jakuba. Przywiozła je do nas na szóstą rano i dała chłopcom, zanim wyruszyli na szlak. Oni z dumą je przypięli do plecaków i nosili aż do samego końca pielgrzymki.

Dziadzio nam powiedział, że każdy pielgrzym na Camino w Hiszpanii ma swój własny credencial, czyli paszport pielgrzyma. Do tego paszportu wbija się pieczątki z miejsc, do których się doszło, na potwierdzenie przebytej trasy. W Polsce Szlak Jakubowy nie jest jeszcze zbyt popularny, więc trzeba się naszukać, żeby znaleźć jakiekolwiek informacje. Gdzieś w internecie dowiedzieliśmy się, że takie paszporty można zamówić, tylko trzeba najpierw zrobić przelew, a potem czekać na przesyłkę. Dla nas to było zbyt późno, bo chcieliśmy, żeby chłopcy już od początku mogli zbierać pieczątki. Dobrze, że niedaleko Krakowa są Więcławice Stare – tam znajduje się siedziba Bractwa św. Jakuba. Podjechaliśmy tam z samego rana na Mszę Świętą, bo stamtąd nasi pielgrzymi mieli iść dalej. Jednak na miejscu okazało się, że wszystko jest pozamykane. Podeszliśmy więc po Mszy Świętej do księdza z pytaniem, czy i gdzie można nabyć paszport pielgrzyma? Niestety Ksiądz mimo tego, że widział pielgrzymów nie potraktował nas jakoś szczególnie poważnie i kazał zadzwonić po południu do jakiejś pani, bo ona je ma. Nie miało znaczenia, że pielgrzymi właśnie wychodzą na szlak, że już nie będą tu wracać. Oczywiście nie dał numeru telefonu ani nic, odesłał nas na plebanię i sami musieliśmy szukać. Niestety dodzwonić się nie dało… 

Bardzo nam zależało na tych paszportach. Chcieliśmy żeby dzieci miały też frajdę z tego, że mogą zbierać pieczątki. Jakby nie było dla takich maluchów jest to dodatkowa motywacja do wysiłku, a jednocześnie pamiątka na przyszłość 😉 Wsiadłem więc po południu w samochód i pojechałem jeszcze raz do Więcławic. Dzięki temu udało mi się tą panią znaleźć i kupić od niej trzy ostatnie paszporty.
W większości kościołów, do których przychodziliśmy nie było problemów ze zdobyciem pieczątek. Księża w zdecydowanej większości miło nas traktowali. Po dojściu do celu danego etapu, szliśmy na plebanię, a chłopcy sami prosili o pieczątki. Kiedy księża dowiadywali się, że dzieci tak dzielnie idą, to jeszcze maluchy się na jakieś bonusy oprócz pieczątek załapywali 😀

  
Im dalej byliśmy od domu, tym dojazdy stawały się dłuższe, od początkowych 20 minut w jedną stronę w końcu doszliśmy do dwóch godzin. Wstawaliśmy bardzo wcześnie rano, aby o 6 już być w samochodzie w drodze na szlak. Jeśli się dało staraliśmy się zdążyć na poranną Mszę Świętą. Nasz poranek wyglądał tak: po dojechaniu na miejsce szliśmy do kościoła, następnie na szlak i kolejne godziny spędzaliśmy w samochodzie w drodze powrotnej do domu na nocleg. Trochę to było męczące, ale mieliśmy na uwadze naszą intencję, więc nikt nie narzekał. Kilka dni przed zakończeniem pielgrzymki Dziadzio doznał kontuzji. Źle się poczuł i nie mógł z nami już więcej iść. Było nam z tego powodu bardzo smutno, ale jego zdrowie jest dla nas ważniejsze. 
Po krótkiej naradzie z Mamą szybko zmieniliśmy plany. Dziadzio został w domu, a my spakowaliśmy kampera i postanowiliśmy pojechać na dalszy etap pielgrzymki bez konieczności wracania do domu na noc. W tym dniu pod wieczór spotkała nas bardzo miła sytuacja. Przez zmianę planów, wyjechaliśmy z domu później i później wyruszyliśmy, czekał nas odcinek średniej długości. Szliśmy jednak długą i ciężką drogą z Wiśniowej do Klimontowa. Pogoda była fatalna, co chwilę zbierało się na deszcz, grzmiało, komary gryzły tak, że chyba nie mieliśmy ani jednego miejsca bez bąbla. Dzieci były mega zmęczone i już nie chciały iść. Ja zresztą też miałem już serdecznie dość, bo ten odcinek był absolutnie najgorszy i najbardziej wyczerpujący z dotychczasowych. Mama, jak przez telefon usłyszała, jak jest źle, postanowiła, że wyjdzie nam naprzeciw. Nie mogliśmy zbyt długo rozmawiać, bo zostało mi 7% baterii, które potrzebowałem do korzystania z mapy. Szła dość spory kawałek i nie wiedziała, gdzie jesteśmy. Dzieci zebrały w sobie resztkę sił i też szły co chwilę wywołując Mamę przez krótkofalówkę. Kiedy wreszcie Mama znalazła się w zasięgu i się do nas odezwała, dzieciaki odetchnęły i już nie marudziły. Jak się spotkaliśmy naprawdę się ucieszyłem, że już blisko do końca…  W drodze Mama opowiedziała nam historię jak wychodziła z kościoła św. Józefa w Klimontowie i ksiądz zaprosił ją na kawę na plebanię. Mama powiedziała, że bardzo miło sobie porozmawiała. Na dodatek ksiądz proboszcz zaproponował, że może nas przenocować. Powiedział, że co prawda pokoje dla pielgrzymów są w remoncie, ale coś dla nas znajdzie. Podziękowaliśmy za nocleg, bo mamy swój własny domek na kółkach. Mimo to, ksiądz dał nam klucz do łazienki i powiedział, żebyśmy się chociaż spokojnie umyli. Niby taka mała rzecz, ale jak weźmiemy pod uwagę, że szliśmy w upale, przez pola, las, byliśmy spoceni i brudni po same uszy, a na dodatek już pod sam wieczór rozszalała się potężna burza… to taka propozycja była po prostu nie do odrzucenia 🙂 Jesteśmy bardzo wdzięczni księdzu za takie miłe przyjęcie. Tutaj krótkie info – nie wszystkie kościoły na naszej trasie były pod wezwaniem św. Jakuba. Czasami etap kończył się np: tak jak w Klimontowie – Kolegiatą św. Józefa. A czasami, po prostu kiedy odcinek był zbyt długi, żeby go przejść za jednym razem, szukaliśmy na trasie kościoła, który znajdował się tak mniej więcej w połowie dystansu i tam kończyliśmy dany etap.

Nie zawsze było jednak tak fajnie 🙁 Najsmutniejsze wydarzenie miało miejsce pod sam koniec pielgrzymki, gdy doszliśmy do kościoła św. Jadwigi w Świątnikach. Kościół ten na szlaku św.Jakuba jest ostatnim przed dojściem do Sandomierza. Mama podjechała do tej miejscowości i na parkingu czekała na nas. Mieliśmy wyjątkowo trudny dzień, było upalnie, zbierało się na burzę i chcieliśmy w tym miejscu zakończyć etap, aby na drugi dzień zgodnie z planem na spokojnie dojść do Sandomierza. Tradycyjnie chcieliśmy się zgłosić do księdza po pieczątki, jednak po przyjściu na miejsce okazało się, że wszystko zamknięte. Dzwoniliśmy kilka razy na plebanię, obchodziliśmy cały kościół i nic… Nikogo nie było, nikt nie otwierał. No trudno. Uznaliśmy że tym razem dzieci pieczątek nie dostaną, ale może uda nam się to na drugi dzień, kiedy będziemy ruszać w dalszą drogę… I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że gdy siedzieliśmy na przykościelnym parkingu i jedliśmy zupkę, którą zrobiła dla nas Mama, w pewnym momencie otworzyły się drzwi plebanii i wyszedł z niej ksiądz… Przywitaliśmy się, powiedzieliśmy że dzwoniliśmy, że pielgrzymujemy do Sandomierza Szlakiem Jakubowym i zapytaliśmy czy mógłby dzieciom podbić paszporty pielgrzyma. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu ksiądz powiedział, że owszem słyszał dzwonek, ale nie otwierał, bo coś tam,coś tam… A teraz nie da nam pieczątek, bo się spieszy na busa… Wyszedł, zamknął drzwi i poszedł. Trochę byliśmy w szoku. Ja rozumiem że jest pandemia, że nieznane osoby które nie wiadomo czego mogą chcieć itd… no ale żeby tak??? Chłopcy nie rozumieli o co chodzi. Zresztą ja też nie do końca…
Zjedliśmy więc do końca obiad, zebraliśmy siły i zdecydowaliśmy po raz kolejny zmienić plany. Poszukaliśmy z Mamą na mapie innego kościoła i postanowiliśmy jeszcze w tym samym dniu do niego dotrzeć. Nasz wybór padł na Samborzec. Nie był to kościół na naszej trasie, wręcz trzeba było całkiem sporo nadłożyć drogi, ale uznaliśmy że tak trzeba i tam chcemy zakończyć ten etap.

Kościół pw. Trójcy Świętej w Samborcu stoi na wysokiej górze. Prowadzi do niego chyba z milion schodów!!! Mama oczywiście dojechała na miejsce przed nami, więc tak jak zawsze postanowiła pozwiedzać okolice. Idąc do kościoła spotkała księdza. Ksiądz proboszcz ją zagadnął i zapytał skąd przyjechała? Mama powiedziała, że czeka na pielgrzymów, wtedy ksiądz z uśmiechem się zapytał czy na pana z trójką małych dzieci? Kiedy Mama potwierdziła, ksiądz powiedział że widział nas po drodze. Wracał akurat wtedy z pogrzebu i nawet do nas machał 🙂 Wysłuchał historii naszej pielgrzymki, a potem opowiedział mamie historię kościoła oraz historię dwóch księży męczenników: bł. Antoniego Rewera i bł. Władysława Miegonia, z których są dumni, bo pochodzili z tej właśnie parafii. Powiedział również, że specjalnie dla nas zostawi otwarty kościół, żebyśmy się mogli pomodlić i oczywiście, że przybije pieczątki do naszych paszportów. Mamy się tylko do niego zgłosić, jak dojdziemy. 

Jak już doszliśmy i pokonaliśmy ten milion schodów pod górę, ksiądz nas bardzo miło przyjął. Porozmawiał z nami, dostaliśmy od niego siatkę owoców, a chłopcy dodatkowo dostali Pismo Święte dla dzieci. Na dodatek otrzymaliśmy od niego cenne wskazówki, co warto zobaczyć w Sandomierzu. Tak, ten etap miał się skończyć właśnie TUTAJ !!! 🙂

Aga i Marcin

Komentarze: 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *