Na wniebowzięcie z arbuzem czy bez?
Jazda przez bezdroża jest wyczerpująca. W zależności od stanu drogi posuwamy się w tempie od kilku, kilkunastu do maksymalnie 30-40 kilometrów na godzinę. W końcu, późnym popołudniem, dojeżdżamy do asfaltu. Najwyższa pora, by wzmocnić nadwątlone długą jazdą siły. Zjeżdżamy w boczną, szutrową dróżkę, aby spożyć posiłek na łące, w miłych okolicznościach przyrody. Jak okiem sięgnąć żadnego znaku obecności człowieka. Jednak to, że my nie widzimy nikogo, nie znaczy, że nas nikt nie obserwuje. Nie zdążyła się nam zagotować woda na herbatę, gdy na tym bezludziu, mamy trzy wizyty miejscowych. Pytające spojrzenia, rzut oka na tablice rejestracyjne – „aha Polacy”. Pożegnalny uśmiech i znikają tak samo szybko jak się pojawili. Czy to kwestia bliskości granicy z Azerbejdżanem? Nie wiemy. Z taką czujnością miejscowych spotykamy się po raz pierwszy.
W pierwszym napotkanym miasteczku uzupełniamy zapasy spożywcze. Z chlebem nie ma problemu. Ten można kupić zawsze i wszędzie w mini piekarniach; inny niż nasz, płaski, o kształcie wydłużonego rombu, zawsze pyszny. Tak samo warzywa i owoce, są wszędzie. Chcemy jeszcze kupić mleko. Mały sklepik daje jakąś nadzieję. Szybki rzut oka na ofertę i niestety – to sklep, jakich tu wiele, typu mydło i powidło. Świeżych produktów spożywczych praktycznie nie ma, każdy ma tu inwentarz i jedzenie na swoje potrzeby. Jednak nie wypada tak wyjść bez słowa. Na pytanie o mleko, pani kiwa głową i spod lady wyciąga butelkę po wodzie mineralnej, wypełnioną białym płynem. Aha – mleko od krowy, w Biedronce takiego rarytasu byśmy nie kupili ?. Jednak czasem nie ma co polegać na własnych obserwacjach i warto zasięgnąć języka.
Kolejnego dnia zwiedzamy jeden z licznych tu klasztorów: Gurjaani Kvelatsminda z VIII wieku.
Jesteśmy jedynymi zwiedzającymi, milczący mnisi przypatrują się nam z dystansu, nie wchodząc w interakcje. Jednak na widok Marcina, naszego 13-letniego syna, groźny mnich przywołuje go gestem i wręcza mu garść prawosławnych woskowych świeczek (za które normalnie uiszcza się opłatę). Brodata twarz rozświetla się przyjaznym uśmiechem. To kolejny raz, kiedy w południowych krajach spotykamy się z takimi objawami sympatii wobec naszego blond syna. W Albanii obcy ludzie na ulicy głaskali go po głowie, w kościele wręcz przytulali czy całowali. Widać i tu, z jakichś powodów, budzi ciepłe uczucia. Za każdym razem taka sytuacja dostarcza nam wiele radości, a Marcina, po początkowym zakłopotaniu, wprawia w znakomity wręcz nastrój ?.
Wschodnia Gruzja, a konkretnie Kachetia, gdzie obecnie się znajdujemy to najstarszy region winiarski na świecie; winorośl uprawia się tu od tysięcy lat. Jest około 10.00 rano, gdy miła pani oprowadza nas po winiarni Kindzmarauli. Z uśmiechem zaprasza na degustację. Lekko skonsternowani patrzymy po sobie… eee, jednak przed południem się nie skusimy ?.Poznajemy za to tradycyjny proces produkcji gruzińskiego wina. Słowo – klucz to kwewri: gliniane amfory, służące do produkcji wina, które zakopuje się pod ziemią, dzięki czemu wino ma odpowiednią temperaturę do fermentacji. W tym miejscu takich kwewri jest całe mnóstwo, niektóre mieszczą do kilku tysięcy litrów wina. Na koniec możliwość zakupów. Oprócz win butelkowanych, przygotowanych na eksport, można tu nabyć wino w 3 lub 5 litrowych baniakach (takich jak na wodę) w doprawdy kuszącej cenie. Ciężko się oprzeć i w sumie po co … ?
Tu rozstajemy się ze znajomymi, nasze drogi się rozchodzą. My udajemy się w kierunku Tbilisi na mszę świętą z okazji Wniebowzięcia NMP. Przy drodze, jak zawsze, duża oferta arbuzów i melonów. Michał próbuje przekonać nas do zakupu „owoców”, które tu przynosi się do kościoła 15 sierpnia. Wyjątkowo zgodnie rodzina oprotestowuje ten pomysł i jak się okazuje słusznie. Wierni przynoszą winogrona, brzoskwinie nawet jabłka, jednak nie widać nikogo toczącego arbuza ?.
Po mszy, pożegnalna kolacja w „naszej” knajpce w Tbilisi. Jesteśmy tam trzeci raz pod rząd – witają nas jak bywalców, a i my mamy już swoje kulinarne typy, więc operacja „zamawianie jedzenia” przebiega nad wyraz sprawnie. W przeciwieństwie do wyjazdu z Tbilisi. Nasza nawigacja gubi się kompletnie, wpuszcza nas w ślepe uliczki, chce prowadzić pod prąd. Na koniec jest jasne: nie ma pojęcia, jak wyjechać z miasta. Tak to jest zaufać urządzeniu… Ubywa dnia i ubywa naszej cierpliwości, gdy w końcu po pół godzinie kluczenia, udaje nam się (przy pomocy nawigacji w telefonach dzieci) namierzyć trasę wylotową.
Chcemy zanocować na dziko, gdzieś przed następnym punktem programu czyli skalnym miastem w Wardzi. Jedziemy przez góry, otacza nas noc gęsta jak smoła. W takich warunkach ciężko szuka się idealnej miejscówki. Zamierzaliśmy stanąć nad jeziorem… I zasadniczo pomysł jest dobry, z tym, że nie widać NIC. Gdzie to jezioro? Jesteśmy jeszcze przed nim, nad nim, czy już za? Zbliża się 23.00. Zjeżdżamy w pierwszą lepszą boczną drogę. Znajdujemy się na wykoszonej (wyjedzonej) łące. Jak okiem sięgnąć ani pół drzewka, krzaczka… nic, co dawałoby poczucie schronienia. W końcu znajdujemy kępkę wysokiej, nieskoszonej trawy. Ukryte za nią Pajero, jest schowane równie dobrze jak głowa strusia w piasku pustyni ?.
Rano budzi nas zimno. Jesteśmy znów niemal na 2000 metrów. Za to widoki zapierają dech w piersiach. Góry przypominają Bieszczady, z tym że połoniny ciągną się bez końca. Od czasu do czasu widok urozmaica błękit jeziora. I tylko rozrzucone tu i ówdzie wioski wprowadzają dysonans. Są brzydkie, do bólu brzydkie. Pogięta blacha, gnijące ściany, połatane dachy. Po podwórkach walają się jakieś zardzewiałe sprzęty – pozostałości po kołchozach? Bieda jest tu wszechobecna. Naszą uwagę przykuwają suszące się wszędzie odchody zwierząt, poukładane w stosy w kształcie murków otaczających domy i podwórka. Najwyraźniej po wysuszeniu służą do palenia w piecach. Jesteśmy na tyle wysoko, że nie rosną tu żadne drzewa, a zimy muszą być tu srogie, skoro nawet latem rano temperatura nie przekracza 11 stopni.
Przepiękne krajobrazy towarzyszą nam aż do skalnego miasta-klasztoru Wardzi. Jest wczesne, upalne popołudnie, gdy zwiedzamy niektóre z 300 pozostałych komnat, położonych na 13 poziomach. Wybudowane w XII wieku przez królową Tamar miasto-klasztor mogło pomieścić nawet 2000 mnichów. Był to sposób, by odnowić duchowy bastion chrześcijaństwa, które w tamtym momencie trwało w Gruzji już niemal 900 lat. Trzęsienie ziemi pod koniec XIII wieku zniszczyło 2/3 miasta i odsłoniło zakryte wcześniej przejścia i komnaty. Do dziś zachowało się 13 kościołów i 25 piwnic na wino (ta statystyka wywołała nasz uśmiech, ale w końcu jesteśmy w Gruzji ? ). W samym centrum kompleksu znajduje się imponujący kościół Wniebowzięcia, który zwiedzamy dokładnie dzień po oficjalnym święcie (znów „tak się złożyło”).
Wczesnym popołudniem, posiliwszy się melonem, ruszamy w stronę upragnionej plaży. Nawigacja wskazuje 242 km. I znów dajemy się nabrać. Przed nami góry, góry i góry…. I szutrowa droga. W efekcie o zachodzie słońca możemy podziwiać przecudne górskie widoki, jednak Batumi pozostaje w zasięgu marzeń. Wleczemy się wyboistą drogą; jedyną łączącą Wardzię z Batumi. Z drugiej strony pną się niezmordowanie, trzęsąc się na wądołach, ciężarówki. Tracimy nadzieję, że uda nam się przenocować nad morzem. Zasypiamy, wymęczeni, jedno po drugim w telepiącym się aucie i tylko nasz kierowca, jak zwykle, wykazuje się hartem ducha i ciała, wioząc nas do celu. Po 23.00 przestaje trząść i ta gładka jazda wybudza nas ze snu. Jesteśmy w Batumi. Odnajdujemy „nasz” kemping i z ulgą stwierdzamy, że mimo późnej pory wciąż jest tam życie. Ostatkiem sił rozbijamy namiot i zapadamy w ciężki, niczym nie zakłócany sen.
Komentarze: 0