Rodzina na wakacjach

Deszcze, stepy, błoto i pogranicznicy

23 sierpnia 2018 0 komentarzy

Po dniu pełnym off-roadowych wrażeń w górach marzymy już tylko o noclegu. Pogoda na nizinach znacznie lepsza, okolica również sprzyja noclegowi „na dziko”. Nim się jednak rozbijemy musimy uzupełnić zapasy wody, aby dzień zakończyć ciepłym prysznicem. Wjeżdżamy do niewielkiej, biednej wioski w środku niczego. Wywieramy takie wrażenie jak pierwszy biały człowiek, który postawił stopę na Czarnym Lądzie. Mieszkańcy wylegają nam na powitanie. Prezentujemy nasz  skromny zasób gruzińskiego słownictwa. Te kilka słów wystarcza, by wzbudzić spontaniczne wybuchy radości i aprobaty. Oprócz wody dostajemy reklamówkę pysznych orzechów laskowych i masę serdecznych uśmiechów. Tym miłym akcentem kończymy dzień.

W drodze do Tbilisi odwiedzamy klasztor w Katskhi, wybudowany na samotnej pionowej skale, przypominającej naszą Maczugę Herkulesa. Zwyczaj wymaga, by kobiety w kościele prawosławnym nosiły spódnicę i chustkę na głowie. Turystki w spodniach mogą skorzystać z chust i tzw. „fartuchów” wyłożonych przed większością zabytkowych cerkwi. Tak jest i tym razem, jednak po deszczowym dniu, ubrania są wilgotne i lekko zatęchłe… Cóż robić. Zaciskamy z córeczką zęby (i nosy) i przekraczamy progi klasztoru, albowiem jest to miejsce naprawdę zapierające dech w piersiach. Sama skała, na której stoi klasztor ma 40 metrów wysokości, mnisi dostają się na górę przy pomocy nie budzącej zaufania drabinki. Pierwszy monastyr znajdujący się na skale powstał miedzy VI a VIII wiekiem. – Jakiej wiary, ile trudu i samozaparcia musiało kosztować wybudowanie klasztoru w tak niedostępnym miejscu? – zastanawiamy się, pełni szacunku i podziwu dla budowniczych monastyru.

Zbliżamy się do stolicy. Szybki internetowy rekonesans i już wiemy, że w okolicach Tbilisi nie ma żadnego kempingu. Jednak miła pani w informacji wyjaśnia, że nad miastem jest punkt widokowy, otoczony pięknym parkiem. To właśnie miejsce poleca nam na noc. W Gruzji nocowanie „na dziko” jest legalne. Ok, nocleg mamy zaklepany.

W pierwszej napotkanej knajpce zamawiamy gruzińskie dania. Pod obco brzmiącymi nazwami tym razem kryją się pyszne, pikantne zupy „a la gulasz”. Mile posileni ruszamy na wieczorny spacer uliczkami starego miasta. Tbilisi to miasto skrajności. Obok zabytkowych kamieniczek wyrastają nowoczesne wieżowce. Futurystyczne, pięknie oświetlone kształty tworzą dziwny kontrast z nędznymi, rozpadającymi się ze starości budynkami.

Z miejsca naszego noclegu podziwiamy wieczorną panoramę Tbilisi. Nad miastem góruje Sobór Trójcy Świętej – przepięknie oświetlony, zdaje się być kilka razy większy niż reszta budowli.

W niedzielę mszę świętą mamy dopiero o 17.00. Do tego czasu włóczymy się po stolicy Gruzji. Za dnia, gdy miasto nie jest oświetlone, jeszcze bardziej w oczy rzuca się bieda. Przepiękna bazylika, którą podziwialiśmy w nocy, graniczy z rozpadającymi się pustostanami.

Msza po polsku gromadzi całkiem sporą polską społeczność w Gruzji. Podczas ogłoszeń, ksiądz zaprasza na mszę 15 sierpnia z okazji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.  W tradycji gruzińskiej tego dnia wierni przynoszą do kościoła owoce w miejsce naszych ziół. Ksiądz zachęca do podtrzymywania tego pięknego zwyczaju.  Mamy w bagażniku 20 kilowego arbuza… Michał wykonuje delikatnie gest toczenia pękatego owocu w stronę ołtarza. Siłą woli powstrzymujemy śmiech.

Msza była ostatnim punktem, który trzymał nas w mieście. Po jej zakończeniu odpalamy nasze niezawodne (póki co) Pajero i udajemy się dalej na wschód, w kierunku stepów i pustyni. Rozbijamy się po ciemku, na łące poza wsią. Rano budzą nas pasterze pędzący krowy. Pan, który właśnie wraca z polowania (pokaźna strzelba budzi respekt), przyjaźnie pozdrawia.

Rano tankujemy się do pełna i ruszamy w stronę David Garedża. To kompleks monastyrów w półpustynnej, wschodniej części Gruzji, założony w VI wieku przez jednego z trzynastu syryjskich mnichów. Osiedlił się on w tych niedostępnych terenach, najpierw w naturalnej jaskini, potem zaś wybudował pierwszy monastyr. Z czasem kolejni mnisi zakładali następne.

Wokół nas rozciąga się, jak okiem sięgnąć, step. Po wyboistej, pełnej dziur szosie docieramy do celu. Wspinamy się do wybudowanych w skale klasztorów. Mnisi musieli być nie tylko mocni duchem, ale i mieć niezłą krzepę, wspinaczka bowiem jest wyczerpująca, mimo że temperatura nie przekracza 30 stopni. Mamy szczęście, zwykle panuje tu upał nie do zniesienia. Jednak nasz pierwszy tydzień w Gruzji to załamanie pogody jakiego nie pamiętają najstarsi Gruzini. Najbardziej doświadczyliśmy tego w górach, jednak cała Gruzja tonie w deszczu i panują niższe niż zazwyczaj temperatury. Tym razem jest to nam na rękę. Zwłaszcza, że po południu zamierzamy przemierzyć pustynne tereny bardzo off-roadowo. Wjeżdżamy w step i nasze całkiem spore dwa terenowe autka znikają w wysokich, ciągnących się po horyzont, trawach. Na myśl przychodzą strofy Mickiewicza:

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.

Z tym wyjątkiem, że my omijamy przede wszystkim rozlewiska powstałe po ostatnich deszczach. Każda niewinna wcześniej rzeczka, teraz grozi utknięciem w błocku. A jak wiadomo, jeżdżenie po błocie wciąga 🙂

Cisza i spokój. Przepiękne krajobrazy oszałamiają subtelnym urokiem. Jesteśmy kompletnie sami w morzu traw. Jedziemy bardzo umowną drogą, która co i rusz znika, toteż suniemy przez bezdroża po prostu na azymut. Noc spędzamy w środku stepu, nad nami rozgwieżdżone niebo. Żaden odgłos nie mąci ciszy. To najbardziej urokliwa miejscówka dotychczas. Patrzymy na zachodzące nad stepem słońce i wydaje się, ze jesteśmy kompletnie sami we wszechświecie.

Nad ranem, czekając na wschód słońca, siedzimy z córeczką przed namiotem. Jest jeszcze kompletnie ciemno. Nagle słyszę głos: – „O, tu chodzi jakieś zwierzątko, chyba kotek…”. Mój zaspany umysł gwałtownie wraca do rzeczywistości. Jaki kotek? Jesteśmy dziesiątki kilometrów od ludzkich osad, to nie kemping w Turcji, gdzie kotki są na porządku dziennym. – Czy ten kotek ma cętki?- przelatuje mi przez głowę pytanie… Na szczęście w świetle latarki dostrzegamy zwierzątko podobne do lisa, o nadzwyczaj wydatnych uszach. Obstawiamy, że to lisek Fenek, zwierzątko znane nam z gry planszowej „Fauna”. Świecimy mu latarką prosto w oczy. On, zaskoczony, nieruchomieje ze zdziwienia.

Ale nie tylko nocą odkrywamy życie na stepie. W ciągu dnia spotykamy kilka naprawdę sporych żółwi i co najmniej czterdziestocentymetrową jaszczurkę. A między trawami, pozieleniałymi po ostatnich deszczach, wzrok przykuwają białe  „kwiaty pustyni”. Tak je ochrzciliśmy, nie znając ich nazwy. Step, wydawałoby się, jednostajny, bynajmniej taki nie jest.

Kolejnego dnia kontynuujemy przebijanie się przez bezdroża. Naszym celem są błotne wulkany na pograniczu Gruzji i Azerbejdżanu. Już prawie tam jesteśmy, już witamy się z gąską, gdy nagle znikąd pojawia się tuż za nami patrol graniczny. Groźne, pytające spojrzenia. Tu nie ma żartów. Okazujemy paszporty, tłumaczymy dokąd jedziemy… W odpowiedzi słyszymy stanowcze: „НЕЛЬЗЯ”. Ha, nie wolno – to początek negocjacji.

W rezultacie panowie eskortują nas, tylko im znanym skrótem, do błotnych wulkanów, które  groźnie bulgocą i wylewają z siebie mini lawinki błota. Dodatkowo wszędzie widać tłuste plamy ropy naftowej. Wszystko to robi na nas niesamowite wrażenie. Panowie pogranicznicy czekają cierpliwie. Na koniec pytają, czy nam się podobało. Na zapewnienia, że jest pięknie i że w ogóle cała Gruzja jest cudowna, reagują zadowolonym „спасибо”. My również dziękujemy i tak przerzucając się uprzejmościami bierzemy kurs na cywilizację.

Komentarze: 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *