Rodzinne etiudy

Z pomocą Stwórcy

12 października 2020 0 komentarzy

Choć sami jesteśmy małżeństwem z dwudziestoletnim stażem mamy sporo młodych znajomych. Kolejne pary zaręczają się, pobierają. Kiedy się spotykamy, opowiadają, jak przeżywają czas narzeczeństwa, jak przygotowują się do ślubu. Towarzyszymy im podczas ślubów, pierwszych lat ich wspólnego życia, kiedy pojawiają się ich dzieci. Lubię ich słuchać. Lubię patrzeć, jak świadomie przeżywają ten czas z Panem Bogiem. Myślę, że dużo dobra wydarzyło się w Kościele, jeśli chodzi o przygotowywanie młodych ludzi do małżeństwa, od czasu kiedy my się pobieraliśmy. Jest coraz więcej różnorodnych kursów dla narzeczonych, rekolekcji. Sami „po czterdziestce” mamy też dużo znajomych małżeństw w średnim wieku tak jak my. Wiele z nich boryka się z trudnościami, poważnymi kryzysami. Wokół tyle rozwodów.

W przedostatniej #NiedzielaNaSerio („Co jeszcze?” z 3.10.2020 r. – przyp. red.) ksiądz Maciej pytał nas czy zastanawialiśmy się kiedyś, dlaczego czasem w małżeństwie nam nie wychodzi. To jest bardzo ciekawe pytanie. Myślę, że często go nie lubimy. Przyznanie się do tego, że coś nie wychodzi, do trudności, kryzysów w małżeństwie jest często trudne, wstydliwe. Żeby sobie zadać pytanie „dlaczego?”, najpierw trzeba się w ogóle przyznać przed sobą, że mamy problem. Często tego nie umiemy, myślę że wielu małżonkom wydaje się, że to dotyka tylko ich, że „dobrych małżeństw nie dotykają kryzysy”, obwiniają się, o to że coś nie wychodzi. My pobraliśmy się w 2000 roku, pierwszy entuzjazm, wicie gniazdka, przedłużające się oczekiwanie na narodziny dziecka. W końcu w 2006 i 2008 pojawiły się nasze dzieci. I coraz więcej problemów: ich ciągłe choroby, choroby naszych rodziców, śmierć naszych Ojców, problemy z pracą, coraz więcej rodzicielskich wyzwań. Między nami też robiło się coraz trudniej. Podczas tegorocznego Tygodnia Tak na Serio w Radiu Warszawa można było posłuchać bardzo ciekawej rozmowy przedstawiającej założenia Tygodnia TnS (do odsłuchania: TUTAJ – przyp. red.). Ksiądz Maciej Dalibor mówił m.in. o przeżywaniu kryzysów w małżeństwie, o tym że mogą one służyć rozwojowi. Jest jedno ale: jeśli będziemy przeżywać je odwołując się do mocy sakramentu małżeństwa. Brzmi bardzo pięknie. Tylko co to tak naprawdę znaczy w konkrecie życia? W tej samej audycji była również mowa o tym, że jeśli małżonkowie nie uczyli się przeżywać swojej relacji z Panem Bogiem, modlić się razem jeszcze w narzeczeństwie, to może być im potem bardzo trudno.

Jak wielu naszych Przyjaciół w podobnym wieku, nie wchodziliśmy w związek małżeński tak świadomie jak nasi dzisiejsi młodzi znajomi. Ślub kościelny, niedzielna Msza Święta, czasem dzwonek w głowie „dawno nie byliśmy u spowiedzi, chyba trzeba pójść”, ale czy wierzyliśmy w tę realną obecność Pana Jezusa w sakramencie małżeństwa? Wspólna modlitwa? Powołanie do świętości? Ja wychowałam się w domu niepraktykującym, w mocno liberalnym wielkomiejskim środowisku, bez wzorców jak przeżywać małżeństwo z Panem Bogiem.  Myślę, że tak naprawdę pierwsze lata naszego małżeństwa żyliśmy tak, jakby Pana Boga nie było. Niby szliśmy w niedzielę do kościoła, ale potem wracaliśmy do domu i życie toczyło się po swojemu. We wspomnianej już #NiedzielaNaSerio autor pisał również o braku szacunku dla Stwórcy, o życiu w oderwaniu od Niego, o braku dojrzałości chrześcijańskiej. To są bardzo konkretne słowa i bardzo konkretna rzeczywistość, z którą nie jest łatwo się zmierzyć. Przecież „jesteśmy dobrymi ludźmi, przecież chodzimy do kościoła, przecież nikogo nie krzywdzimy”. Samo życie pokazało, że to nie wystarczy. Dla nas granicznym doświadczeniem były bezskuteczne starania o dziecko, poronienie, leczenie niepłodności. To był moment, kiedy zderzyliśmy się z naszą bezradnością i tego, że po ludzku jest nam trudno to wszystko dźwigać. Dziś z wielkim szacunkiem patrzę na pary, które przeżywają kryzys niepłodności z Panem Bogiem, modlą się, leczą zgodnie z nauczaniem Kościoła, z Panem Bogiem przeżywają stratę. W tamtym czasie nie byliśmy jeszcze na takim etapie. Dziś zachwyca mnie jednak to, jak bardzo Pan Bóg troszczył się cały czas o nas, bo jak słyszeliśmy niedawno w Liturgii Słowa „Pan Bóg pamięta o swoim przymierzu” (Ps 111). My się odwracamy, żyjemy po swojemu, gubimy się, a On ciągle nas szuka, nigdy nie przestaje się troszczyć. Wtedy też od osoby z rodziny dowiedzieliśmy się o Katolickim Ośrodku Adopcyjnym – dziś często dziękuję Panu Bogu, za to jak różne osoby, wydarzenia stawały się Jego narzędziami. Warsztaty w Ośrodku, stały się miejscem, gdzie bardzo konkretnie zaczęliśmy na nowo uczyć się jak przeżywać rodzicielstwo, płodność, wychowanie dzieci właśnie w relacji do Stwórcy. Wcale nie było to łatwe przyjąć własną niepłodność, to że to nie my jesteśmy panami stworzenia, że nie każda forma leczenia niepłodności jest zgodna z naszą wiarą, nie dlatego, że „Kościół sobie tak wymyślił”, tylko dlatego, że niszczy relację z Panem Bogiem, drugim człowiekiem i samym sobą. Żeby tak myśleć, a nie tylko sprzeczać sie z nauczaniem Kościoła jako zbiorem zakazów i nakazów,  potrzebujemy naprawdę głęboko wierzyć w to że to Pan Bóg nas stworzył, że On zawsze chce tylko naszego dobra, że nigdy nam nic nie zabiera, tylko obdarowuje, to my nie umiemy przyjać, tego co dla nas ma. Pierwszym krokiem do tego jest przyjęcie tej własnej bezradności, zależności, puszczenie kontroli. Wierzę, bo sama tego doświadczyłam, że przeżywany w takim wymiarze, kryzys może być twórczy. Ostatnio często wraca do mnie myśl Benedykta XVI, że:

dzisiejszy świat bardziej potrzebuje teologii stworzenia niż teologii  zbawienia

cyt. za K. Porosło, Święta codzienność, s. 15.

Tak bardzo konkretnie, w rzeczywistości naszego małżeńskiego życia potrzebujemy doświadczenia tej zależności stworzenia od Stwórcy.  Kiedy tak zaczynamy przeżywać naszą relację Pan Bóg powoli zaczyna ją porządkować, uzdrawiać, ale to wymaga ogromnej pokory, nie jeden raz „zderzenia się z glebą”, nie obwiniania współmałżonka, rodziców, otoczenia, samej/samego siebie, tylko przyjęcia własnej słabości, która wynika z natury człowieka i otwarcia się na działanie Łaski. Ufnego powiedzenia „nie dajemy rady, a przecież chcemy dobrze, ale wierzymy, że Ty możesz nam pomóc”. Na pewno pierwszym krokiem jest tu modlitwa, „Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; A kołaczącemu zostanie otworzone” (Mt 7, 8). Pan Bóg nigdy nie zostawia nas samych w naszym kryzysie, ale bardzo szanuje naszą wolność i nigdy nie zmusza nas do niczego na siłę. Jeśli odtrącamy Jego rękę, ktora kolejny raz chce nas podnieść, to robimy to na własne życzenie, przez brak ufności, pychę, nasze „samosiowanie”. Jeśli nawet coś w pierwszej chwili wydaje nam się rozsypywać, to tylko po to, by On pomógł nam to zbudować na Nowo na solidnym fundamencie. My doświadczyliśmy też ogromnej łaski, że na naszej drodze porządkowania życia, która przecież jest cały czas w budowie, kiedy byliśmy najbardziej zagubieni Pan Bóg postawił Kapłanów, którzy okazali się ogromnym wsparciem i którzy bardzo pomogli nam odkrywać czym jest moc sakramentu małżeństwa, to że nigdy nie jesteśmy sami, ale także to by nie bać się kryzysów. To świadectwo kapłana pomogło nam uwierzyć, że kryzys jest czymś naturalnym, szansą na coś nowego, lepszego. Warto, choć to też wymaga odwagi i pokory, prosić o taką pomoc.  Dziś mam wdzięczność za to, że Pan Bóg zawsze o nas walczy, że nie chce, żebyśmy żyli byle jak, połowicznie, ale w pełni. Żebyśmy w naszym małżeństwie kochali całym sercem, całą duszą, całą mocą, całym umysłem. Ale to nie jest możliwe własnymi siłami, ale dopiero wtedy, kiedy ufnie powierzymy Jemu naszą słabość – wtedy możemy w naszym życiu doświadczyć tego o czym mówi święty Paweł:

Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali

2 Kor 12, 9

czyli odkrywać moc sakramentu małżeństwa w naszym codziennym życiu. 

Zuzanna Zychowicz-Skrzecz

Komentarze: 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *